25 grudnia 2011

O małżeństwie i rodzinie - rozmowa z p. Jadwigą Komorowską

O małżeństwie i rodzinie - rozmowa z Matką Prezydenta Rzeczypospolitej, Jadwigą Komorowską.

Stworzyła Pani z Mężem dom dla trójki dzieci, doczekała się Pani dziesięciorga wnucząt i siedmiorga prawnucząt. Zarówno w życiu prywatnym, jak i zawodowym – z perspektywy socjologa – rodzina była w centrum Pani zainteresowań. Co sprawia, że rodzina jest tak istotnym elementem życia człowieka i funkcjonowania społeczeństwa?

– Każdy człowiek ma potrzebę uznania społecznego i potrzebę emocjonalnego (a raczej – uczuciowego!) oddźwięku. Rodzina zaś jest szczególnie predestynowana do zaspokajania tych ogromnie ważnych potrzeb i w związku z tym powszechne są wobec niej gorące oczekiwania. W „zewnętrznym” – w stosunku do rodziny – świecie nie brak często agresji, zawiści i konfliktów. Dlatego dom powinien być azylem. Jeśli dom nie jest spokojnym i bezpiecznym miejscem wypoczynku, pogody ducha i miłości, to człowiek nie jest w stanie w tym „zewnętrznym” świecie owocnie funkcjonować.

Skąd wyniosła Pani to przekonanie, czy jeszcze z własnej młodości? Czy Pani dom rodzinny był właśnie takim azylem na przykład w czasie okupacji?

– Ja Panu Bogu dziękuję, że miałam takich ogromnie kochających i troskliwych Rodziców. Poza tym moja Mama była bardzo praktyczną osobą, w domu zawsze był ład, ustalony rytm i spokój, Była to kochająca się i – co także miało znaczenie – radosna rodzina. Dom zawsze był pełen muzyki, ponieważ mój Ojciec – poza tym, że był oficerem Wojska Polskiego – to także był muzykiem i dyrygentem. To miało istotny wpływ na panujący w naszym domu nastrój. Jednak, jeśli chodzi o moje uczenie się, rozumienie tego typu zasad funkcjonowania zdrowego i przyjaznego domu, to dopiero później, gdy już sama założyłam rodzinę, myślałam sobie: „Boże, jaka ja byłam szczęśliwa w dzieciństwie”. Jako dziecko, choć odczuwałam to, nie byłam jednak tego w pełni świadoma. Dopiero potem przyszła ta głębsza refleksja.

W czasie wojny nasza rodzina była zdekompletowana – przez wszystkie te lata Ojciec przebywał w oflagach. Ale mimo wszystko dom zawsze był taką ostoją, miejscem, gdzie wiadomo było, że są ludzie kochający, spokój i opieka. Mama, która pełniła wtedy role obojga rodziców, była wręcz heroiczna i bardzo pracowita. Mój brat i ja uczyliśmy się na tajnych kompletach. Dostawaliśmy jednak czasem od Ojca listy, więc choć nasza rodzina fizycznie była podzielona, to duchowo byliśmy cały czas zjednoczeni. Dzięki temu łatwiej było nam znosić wojenną rzeczywistość.

Mama zawsze była osobą bardzo głęboko wierzącą i  prowadziła nas do Boga, ale nie w sposób dewocyjny i sama przede wszystkim świeciła przykładem. Kiedy zapytałam ją, jak Rodzice się poznali, to mi opowiedziała coś, co według mnie dobitnie o tej religijności świadczy. Mianowicie,  po I wojnie światowej, po długiej, ciemnej nocy zaborów, moja Mama, która świetnie mówiła i pisała po polsku, dostała pracę na poczcie w Pelplinie. (Mama urodziła się na Kociewiu.) Pewnego dnia mój Ojciec, z pochodzenia wilnianin, załatwiał jakieś sprawy urzędowe na poczcie i w okienku ukazała się moja Mama. Pomogła mojemu Tacie i spodobała się mu. Odważył się zapytać, czy mogliby się gdzieś spotkać. Na to Mama odpowiedziała: „Ja tutaj nigdzie nie chodzę – tylko do kościoła”. Wobec tego w niedzielę, po skończonej Mszy świętej, mój Tatuś czekał przed drzwiami pelplińskiej katedry. No i tak się zaczęło.

Jaki wzór relacji małżeńskich starała się Pani przekazać swoim dzieciom?

– Powiedziałabym, że tym głównym wzorem jest miłość, która zawiera w sobie – jako swe  istotne elementy – szacunek, przyjaźń, współdziałanie, pomoc i opiekę, np. w chorobie, ale też pewną wyrozumiałość na słabości ludzkie. Tak, jak Pan Bóg na pewno nie jest „księgowym”, który precyzyjnie notuje wszystkie nasze przewinienia, tak i my nie powinniśmy dokładnie notować i pamiętać przewinień naszych bliźnich, a więc też oczywiście – współmałżonka. Powinniśmy raczej być gotowi, by uderzyć się we własne piersi. Są oczywiście pewne granice rozsądkowe tej tolerancji, ale nie ma nic gorszego niż nieustanne wypominanie komuś jego błędów.

Uważam, że w małżeństwie, tak zresztą jak i w ogóle w życiu, potrzebna jest mądra i serdeczna dyplomacja. Strzec się trzeba weredyctwa, czyli „rąbania” prawdy bez względu na okoliczności. Od prawdy zawsze ważniejsza jest miłość, która jest przecież prawdą najwyższą, tą, która wyzwala z niewoli zła i zakłamania. Muszę przyznać, że denerwuje mnie okropnie, gdy mówi się tylko „Prawda nas oswobodzi”, a zapomina się o miłości, o tym, że Chrystus jest Miłością. Chrystus mówił o sobie: „Ja jestem Prawdą”, a kimże był innym, jak nie ofiarną Miłością. W małżeństwie powinna być taka właśnie miłość – miłość ofiarna. „Piękno kształtem jest miłości" - pisał Norwid - ale jedynie, gdy „miłość nie jest tylko wyrazem biologicznych instynktów, ale także, i to przede wszystkim, wyrazem dążności do osiągnięcia najważniejszej spośród moralnych cnót, której istotą jest afirmacja wartości ludzkiej osoby oraz głębokie, gorące i pobudzające do działania pragnienie dobra dla umiłowanych osób”. W ten piękny sposób mówił o tym Karol Wojtyła w książce Miłość i odpowiedzialność z 1962 roku. Ta definicja bardzo mi się podoba. Gdy jest miłość, właśnie taka – ofiarna i wybaczająca, to małżeństwo ma szansę na trwałość i piękne owocowanie. Oczywistym dla mnie jest, że małżeństwo musi być związkiem partnerskim, a nie dominacją jednej osoby nad drugą. Dominacja świadczy o niedostatkach w miłości. Oczywistym jest też, że ani mąż ani żona nie mogą być w rodzinie traktowani instrumentalnie, np. – jako „maszynka” do zarabiania pieniędzy. W małżeńskiej i rodzinnej wspólnocie wszystko jest wspólne – nawet modlitwa – choć zawsze jest też pewien zakres indywidualnej prywatności, konieczny dla rozwoju człowieka. W modlitwie powinna być też obecna radość i wdzięczność za otrzymane od Stwórcy wspaniałe dary miłości i rodzicielstwa.

Czy mogłaby Pani wskazać kryteria, które powinny być spełnione, aby relacje w rodzinie, a szczególnie pomiędzy rodzicami a dziećmi były właściwe?

– Rodzice powinni być dla swoich dzieci tzw. właściwym autorytetem, to znaczy autorytetem stworzonym przez nich samych dzięki realizowaniu wartości moralnych i kulturalnych. Ja miałam to szczęście, że moi Rodzice taki autorytet stanowili. W ogóle w wychowaniu najważniejszy jest osobisty przykład rodziców. Wiedzieli już o tym starożytni  Rzymianie, którzy mówili: „verba docent, exempla trahunt” (słowa uczą, przykłady pociągają). W takim układzie kary cielesne (poza lekkim klapsem) są niepotrzebne, mało tego – są wykluczone. Wystarczy przykład i autorytet rodziców, ich obecność i serdeczna rozmowa oraz stworzenie dzieciom warunków dla ich rozwoju.

Przed nami Święta Bożego Narodzenia, czas szczególnego doświadczania jedności i świętości rodziny. W latach osiemdziesiątych prowadziła Pani badania nad zwyczajami świątecznymi w polskich rodzinach. Czy wśród zwyczajów Świąt Bożego Narodzenia są takie, do których przywiązuje Pani szczególną wagę?

- Otóż są. Poza tradycją dodatkowego nakrycia na stole dla niespodziewanego gościa oraz obecnością fotografii mojego zmarłego męża, bardzo ważną sprawą są kolędy. Kiedyś się dużo więcej śpiewało i wszyscy - od najmłodszych do najstarszych - kolędowali. Wspólny śpiew ma ogromne znaczenie integrujące. I jeszcze jedna rzecz, której bardzo pilnuję – ponieważ uważam, że istotą Świąt Bożego Narodzenia jest miłość, wobec tego zawsze po przeczytaniu słów Ewangelii o narodzeniu Chrystusa czytam moim dzieciom i wnukom fragment wybranego tekstu o miłości, na przykład piękną Modlitwę św. Franciszka z Asyżu lub słowa bł. Matki Teresy z Kalkuty:

„Zawsze, ilekroć się uśmiechasz do swojego brata
I wyciągasz do niego rękę,
Zawsze wtedy jest Boże Narodzenie.
Zawsze, ilekroć milkniesz, by innych wysłuchać,
Zawsze, kiedy rezygnujesz z zasad,
Które jak żelazna obręcz uciskają ludzi w ich samotności,
Zawsze, kiedy dajesz odrobinę nadziei załamanym,
Zawsze, kiedy rozpoznajesz w pokorze,
Jak znikome są twoje możliwości
I jak wielka jest twoja słabość,
Zawsze, ilekroć pozwolisz, by Bóg pokochał
innych przez Ciebie
Zawsze wtedy jest Boże Narodzenie.”

Mając doświadczenia naprawdę ciężkich czasów wojny i komunizmu, czy widzi Pani obecnie nowe zagrożenia dla rodziny? Powiedziała Pani, że rodzice powinni być autorytetem dla dziecka. Wydaje się, że rodzice w coraz mniejszym stopniu sprawują rząd nad poglądami i postawami swoich dzieci, które są narażone na medialnie wykreowane wzory zachowań i narzucające się ideologie. Jak chronić, jak uodparniać na te wpływy dzieci, które często nie potrafią jeszcze same rozumowo uporać się z tym, co chłoną oczami i uszami?

– To prawda, że obecna rzeczywistość jest zupełnie inna od tej, którą ja pamiętam z czasów swojego dzieciństwa. Wtedy panowała pewna jednolitość wychowania w rodzinie, w szkole i w Kościele. Dla tych trzech instytucji cele wychowania były podobne, drogi co prawda różne, ale prezentowane i nauczane wartości były identyczne. Teraz natomiast nastąpiło duże zróżnicowanie wpływów. Jest nieporównanie więcej bodźców bardzo zróżnicowanych i wiadomo, że im wcześniej dziecko jest nimi atakowane, tym silniej to przeżywa. Dlatego jeszcze bardziej niż kiedykolwiek, wpływ rodziny jest dziś szczególnie ważny, zwłaszcza w tych pierwszych latach życia dzieci. Przykrym i często pociągającym za sobą bardzo smutne konsekwencje faktem w tym kontekście jest nietrwałość rodziny, częste obecnie rozwody. Pamiętam, że kiedy w latach 70-tych przeprowadzałam badania wśród młodzieży, to tylko kilkanaście procent pochodziło z rodzin dysfunkcyjnych i rozbitych, teraz jest ich dużo więcej niestety. Wpływ środowiska rówieśniczego zawsze był i jest duży, z tym, że teraz dziewczęta mają chyba więcej swobody, niż dawniej, gdy były bardziej ochraniane. Większe też jest dziś niebezpieczeństwo zbyt wczesnego zetknięcia się dziecka z tzw. brutalnościami życia. Dlatego bardzo potrzebna jest teraz szczególna czujność rodziców. Nota bene dziecko zawsze jest chronione przed niepożądanymi wpływami głównie przez zaprzyjaźnienie się z rodzicami. Jeżeli nawet obraca się w jakimś nie najciekawszym towarzystwie, to jego ocena i jego reakcje zawsze będą wtedy połączone z myślą: „A co moja Mama lub Tata by na to powiedzieli”. Tego rodzaju przyjazne przywiązanie do rodziców sprawia, że wpajane przez nich w serce dziecka wartości same przemawiają.

Istotną rolę w wychowaniu, jako media przekazujące wartości – kultury narodowej, chrześcijańskiej, europejskiej, światowej – pełnią różne dziedziny sztuki. W tym kontekście chciałabym zapytać o Pani upodobania. Czy któreś z tych mediów – może muzyka, poezja – jest Pani szczególnie bliskie?

– Czytałam ostatnio książkę o Chopinie w Japonii. Okazuje się, że w japońskich przedszkolach dzieci śpiewają piosenki z japońskimi tekstami, napisanymi do szopenowskich melodii. Chopin jest tam uwielbiany, chyba nawet bardziej niż u nas. W ankietach prowadzonych wśród japońskich studentów Chopin wygrywa z Mozartem i Beethovenem. Choć muzyka Chopina jest tak dla nich odległa geograficznie i kulturowo, to jednak trafia do mentalności i wrażliwości tych ludzi, którzy twierdzą nawet, że pobrzmiewa w niej melodia ich języka. To fascynujące, że uczestnicy tej starej kultury, która wymagała nie tylko ogromnej wrażliwości, ale też dyscypliny, tak upodobali sobie właśnie Chopina. Ja także jestem jego admiratorką. Uwielbiam tę muzykę. Na niej się też wychowywałam. Tak, jak już wspomniałam, w moim dzieciństwie muzyka dominowała. Od najmłodszych lat  w mojej rodzinie dzieci uczyły się gry na instrumentach. Ja także dużo śpiewałam, co bardzo lubiła moja Mama. Wtedy zresztą zarówno w szkole, jak też w różnych organizacjach młodzieżowych śpiewu nie brakowało.

A poezja, jak ważna była dla Pani poezja?

– O, to bardzo dobre pytanie. Z poezją zetknęłam się przede wszystkim w szkole, a najwięcej w gimnazjum. Jestem szalenie wdzięczna dwóm moim nauczycielkom – pani Dziembowskiej od polskiego oraz pani Krzyżanowskiej od języka francuskiego. Teraz – przypuszczam, że na skutek jakichś teorii psychologicznych – dzieci nie uczą się wiele na pamięć. Nas natomiast uczono dosyć dużo i to najrozmaitszych wierszy, więc do dzisiaj pamiętam czy to Asnyka, czy Mickiewicza. Nieraz przychodzą na myśl jakieś zapamiętane fragmenty, a odnoszą się do nowych, aktualnych przeżyć. Na przykład taka sekwencja z Asnyka: „Trzeba z żywymi naprzód iść, po życie sięgać nowe, a nie w uwiędłych laurów liść z uporem stroić głowę” – to jest ciągle aktualne! Tak więc zachwyt nad poezją zaszczepiło mi szczególnie gimnazjum i to do tego stopnia, że jak poznałam swojego przyszłego męża, to zakochałam się najpierw w jego wierszach, a dopiero potem w nim, jako poecie.

Jednym z mocno odczuwalnych współczesnych zjawisk kulturowych jest zacieranie, relatywizowanie różnic między kobietą a mężczyzną. Czy można to ocenić jako rewolucję i jaki według Pani zjawisko to może mieć wpływ na wspólnoty społeczne – pozytywny czy destrukcyjny?

– Ja myślę, że w naturze i w kulturze są i podobieństwa, i różnice. Rzecz polega na tym, żeby zachować równowagę. Kiedy dąży się do upodobnienia wszystkiego, to robi się strasznie nudno, tak jak w radzieckim kraju, gdzie było szaro i tzw. totalna „urawniłowka”. Ale ciekawe jest, że upodobnianiu się towarzyszy zwykle zróżnicowanie. Na przykład, gdy kobiety zaczęły chodzić w spodniach, to zaczęły jednocześnie nosić dłuższe włosy, kolczyki itp. Samo zjawisko równouprawnienia nie jest złe, zresztą też wcale nie jest tak nowe.
W różnych środowiskach kobiety od dawien dawna miały rozliczne prawa i bardzo wysoką pozycję. Wydaje mi się, że najważniejszą sprawą jest, by przy tym wyrównywaniu różnic nie wylać dziecka z kąpielą, to znaczy nie spowodować braku zainteresowania wzajemnego obu płci. To zróżnicowanie jest interesujące, pociągające, nie tylko fizycznie, ale i psychicznie. Dla mnie mój Mąż był zawsze taką ciekawą zagadką, nigdy do końca nieodgadnioną - zresztą człowiek sam siebie nie jest w stanie odgadnąć do końca - ale to było atrakcyjne. Zjawisko maskulinizacji kobiet i feminizacji mężczyzn, gdyby się znacznie nasiliło, oznaczałoby poważną stratę w dorobku naszej kultury, która między innymi na zróżnicowaniu psycho-kulturowym pomiędzy mężczyzną i kobietą bogaciła się i wzrastała.

Powiedziała, Pani, iż istotne jest, by w życiu rodzinnym obecna była modlitwa. Czy wiarę w Boga miała Pani od dzieciństwa? Czy były może takie momenty w Pani życiu, gdy Pani wiara budowała się w sposób szczególny?

– Dla mnie – gdy teraz na to patrzę – bardzo ważne było to, że widziałam, jak Ojciec klęczał przy łóżku i się modlił, czy to, że Mama często powoływała się na Ewangelię. Oboje byli szalenie ofiarni, czyli realizowali ideę miłości bliźniego, a jednocześnie modlili się do Boga. Mając takich Rodziców, żyło się w klimacie wiary. Ale gdy miałam kilkanaście lat, czytałam rozmaite książki, pojawiały się różne refleksje, przemyślenia, nawet zwątpienia. Głęboko zastanawiałam się nad różnymi elementami mojej wiary i na tej drodze dochodziłam do pewnej interpretacji np. fragmentów Mszy świętej, ale i różnych zachowań ludzkich, czy samej roli religii. Po prostu starałam się nie być bezrefleksyjna. Teraz mówię, że ja nie wierzę, tylko wiem, że jest Bóg – Stwórca świata i Miłość przedwieczna. Mówię tak, ponieważ doszłam do tego przekonania na drodze przeżyć i przemyśleń w ciągu całego mojego długiego życia (mam już 90 lat!). Co ważne, nigdy nie odrzuciłam praktyk religijnych, nawet jeśli zdarzały się jakieś wątpliwości. Przypomina mi się tutaj, jak dawno temu, za czasów komuny, na seminarium z socjologii kultury pewien młody „wyznawca” komunizmu stwierdził, że wszystko, co nas otacza, jest dziełem człowieka, a nie „jakiegoś” Boga. Profesor Chałasiński powiedział wtedy, że człowiek tylko odkrywa to, co już jest i dostosowuje do swoich potrzeb. Na poparcie tej tezy podał przykład radaru, stworzonego przez człowieka na wzór odkrytego u nietoperza „radarowego” mechanizmu.

Właściwie zawsze też odczuwałam obecność Boga, ale może najbardziej, gdy urodziłam moje dzieci. Sama nie byłabym przecież w stanie sprawić, by pojawiły się na świecie. Tylko zgodnie z „zaprogramowaniem” Pana Boga takie stworzenia się rodziły i jeszcze z zadatkiem na rozwój. Teraz o istnieniu Boga mówi mi każdy „wykluwający” się z ziarnka listek, bo rozwija się według planu Największego, Najwspanialszego Programatora. Jego dzieło, czy dokonane na drodze ewolucji, czy inaczej – to obojętne – zawsze jest to dzieło mądre i piękne, bo poczęte z Miłości.

Jest Pani przykładem postawy dziękowania, wdzięczności Bogu za życie, za wszystkie dary…

– Ja uważam, że generalnie za mało akcentuje się – zarówno w pieśniach, jak i w liturgii – właśnie to wielkie zdziwienie nad pięknem stworzenia i dziękczynienie Panu Bogu za to wszystko. Moje dzieci były kiedyś na rekolekcjach w Kościerzynie i pewien młody ksiądz powiedział im wtedy zdanie, które mi powtórzyły po powrocie do domu: „Pamiętajcie, że zawsze, w każdej sytuacji człowiek ma jeszcze za co Panu Bogu dziękować”, a więc nawet i w najgorszej sytuacji! A my żyjemy przecież, w gruncie rzeczy, we wspaniałych warunkach. Nasza sytuacja, w porównaniu do wielu innych narodów czy w porównaniu do wcześniejszych pokoleń, jest niezwykle korzystna. Wobec tej rzeczywistości możemy się ustosunkować różnie, to jest kwestia postawy – albo tej wiecznie zrzędzącej, albo właśnie radości i wdzięczności, cieszenia się każdym listkiem, każdym uśmiechem. Ja obstaję przy tej drugiej opcji.

Żyjemy też w szerszej wspólnocie niż rodzina – czy obejmuje ona także zmarłych?

– Myślę, że dopóki jest pamięć, a powinniśmy tę pamięć kultywować, dopóty ci, którzy odeszli, wzory, którymi się kierowali, wszystko, co było dobre w ich życiu jest dla nas przykładem i pomaga nam w wyjaśnianiu różnych spraw. Ale także – w szerszej skali – naród, który zapomina o swoich bohaterach, o swoich dobroczyńcach, karleje, w sensie duchowym zaczyna od krzesania ognia. Warto brać przykład od innych narodów, które kultywują pamięć o wybitnych postaciach w swoich dziejach. U nas dobrze, że pewne sprawy są odkłamywane, ale niedobrze jest, gdy się na siłę wszystko odbrązawia. Tym zajmowali się nasi byli okupanci. My sami nieraz wpadamy w skrajność i zaprzeczamy własnym zaletom, własnym faktycznym wartościom i autorytetom, a stąd blisko do defetyzmu i niszczącej depresji.

Na ile wiara jest dla Pani sprawą prywatną, a na ile w Pani opinii może być to rzecz publiczna? Czy np. publiczne przyznawanie się do tego, iż modlimy się w konkretnych intencjach i co więcej, że wierzymy w moc tej modlitwy, jest czymś właściwym, czy może raczej powinniśmy się z tym nie obnosić, a może wręcz chować? W wielu środowiskach młodzieżowych, studenckich poruszanie tematu wiary z osobistym zaangażowaniem nie spotyka się z tolerancją, a wręcz tworzy napięcia.

– Ponieważ patrzę na wiele spraw trochę jako socjolog (to mój wyuczony zawód), uważam, że wszystko co robimy jest zarówno prywatne, jak i społeczno-kulturowe. Czerpiemy z dóbr wypracowanych przez liczne pokolenia, a jednocześnie dajemy coś z siebie. Podobnie jest z modlitwą i ogólnie z religią. Mogę się modlić całkiem prywatnie, odnosić się indywidualnie do Pana Boga, jednak wszystko, a więc także modlitwa ma też swój wymiar kulturowy, wypracowany i przekazywany przez pokolenia. Gdy się żegnam, to nieraz myślę sobie, że może mogłyby być jakieś inne znaki, ale zaraz stwierdzam, że właśnie ten znak włącza mnie w sposób jasny i oczywisty w chrześcijaństwo i jego kulturę. No, i ważne też jest dla mnie to, że przekazała mi go moja Mama. Religia odgrywa też bardzo istotną rolę jako czynnik integrujący – „tam gdzie dwóch lub trzech się modli, Ja jestem pośród nich”. Dlatego ludzie wspierają się nawzajem w poszukiwaniu drogi do Boga i tak powinno być. Inne zdanie mam natomiast, jeśli chodzi o agresywną i zamkniętą na dialog manifestację. To jest też przykład tego, co nazywam weredyctwem, i czego należy się wystrzegać. Jest to w dużej mierze kwestia kultury osobistej. O wszystkim można mówić w sferze publicznej, społecznej, zależy tylko jak to się mówi. A pytanie „jak?” to pytanie o kulturę.

Każde pokolenie przeżywa określone niepokoje związane z zachodzącymi różnego rodzaju zmianami w status quo. Na ile według Pani uzasadniony jest lęk o przyszłość dzisiejszej młodzieży?

– Jest takie przysłowie chińskie „Obyś żył w ciekawych czasach”, tzn. w czasach przemian. Okres przemian – kulturowych, ekonomicznych, społecznych – niesie ze sobą z jednej strony nadzieję na lepsze życie, ale z drugiej strony niesie także pewne troski i niebezpieczeństwa. Jeżeli chodzi o młodzież, to bardzo smutne jest to, że największy procent bezrobocia jest właśnie wśród młodzieży i to młodzieży wykształconej. Ufam, że ta sytuacja się zmieni. Jednak nie tylko kwestie ekonomiczne są ważne, bo jest też dużo zagrożeń moralnych i z tym związanego niepokoju. Tutaj myślę, że zarówno rodzina, szkoła, Kościół, jak i  media z misją kulturalną, mają ogromne zadanie, jeśli chodzi o wskazywanie godnych celów i jednocześnie – drogi do tych celów. Te wszystkie instytucje, które odpowiadają za wychowanie i kształtowanie postaw obywateli, muszą być ukierunkowane na dobro wspólne i świadome tej odpowiedzialności. Powinny one stale kształtować i ukazywać właściwą hierarchię wartości, na czele której jest dobrze pojmowana miłość i wolność, aby dzieci i młodzież w tym duchu się wychowywały. Dawne sztandarowe hasło: „Bóg, honor, Ojczyzna” jest przecież także nadal aktualne. Jest jeszcze jedna sprawa – podatność na frustracje, która dziś jest czymś  dość często tolerowanym, a przecież tak bardzo szkodliwym. Dawniej wstyd było się przyznawać do „załamania”. A gdzie nadzieja, wiara, że się poprawi, że dam radę? Mając właściwą hierarchię wartości i pewną wiarę w swoje siły, w swoją wartość, nie dopuszcza się do ulegania takim niszczącym nastrojom. To wszystko oczywiście zależy w dużym stopniu od rodziny, która potrafi wychować dziecko w poczuciu wiary we własne jego możliwości i we właściwej hierarchii wartości. Nie należy dawać przyzwolenia na takie postawy i uczucia, które prowadzą do tzw. „załamania”, a kształtować w dziecku cnotę dzielności. Dzielność życiowa jest dziś tak, jak i dawniej, bardzo potrzebna.

 A jeśli chodzi o życie rodzinne, to nie poddawajmy się ani nadmiernym oczekiwaniom, ani rozczarowaniom. Niech nam przyświeca ideał rodzinnego życia, ale zdawać sobie musimy sprawę z wielu wewnętrznych i zewnętrznych przeszkód dla jego realizacji, i w razie niepowodzeń – nie załamujmy się, i mimo wszystko cieszmy się tym, co mamy, bo – powtórzę raz jeszcze – zawsze jeszcze jest coś, za co możemy Panu Bogu dziękować.

I jeszcze coś bardzo ważnego: wśród naszych codziennych spraw i zajęć nie może zabraknąć – choćby najkrótszych – chwil poświęconych kontemplowaniu piękna.

Dziękuję Pani bardzo za rozmowę.

 Rozmawiała Marta Broniewska


Jadwiga Komorowska
ur. 1921 r., socjolog, autorka licznych badań i publikacji z zakresu socjologii rodziny i kultury. Mieszka w Gdańsku-Osowej; na początku grudnia b.r. obchodziła 90-te urodziny.

Używamy plików cookies Ta witryna korzysta z plików cookies w celu realizacji usług i zgodnie z Polityką Prywatności i plików Cookies .
Korzystanie z niniejszej witryny internetowej bez zmiany ustawień jest równoznaczne ze zgodą użytkownika na stosowanie plików Cookies. Zrozumiałem i akceptuję.
73 0.054976940155029